Przed 8 rano zapikał telo: ‘zajęć dziś nie będzie, …w sumie to nic nie będzie’. A
wszystko przez deszcz, który zawitał tu na dobre. Bezsensowność chwili
uwydatniło monotonne bębnienie deszczu o obity blachą dach.
W
Patagonii pada, pada mianowicie od kilku dni, a zdaje się, że od zawsze. Pada
tak, że już dawno przestało to być liryczne, a człowiek małej wiary mógłby z
ironiczną dozą bigoterii wysunąć tezę, iż Boga nie ma. Nie żeby była to wielka
ulewa, nie żeby było nad wyraz mokro - wcale nie. Pada umiarkowanie a
nieustannie, pada tak, że człowiek traci nadzieję, pada tak, że żyć się
odechciewa. W maju, tak w maju tak pada, i padać ma ponoć do września.
O
tak, cierpliwość wystawiono tu na wielką próbę, a posępna, rozpadana
melancholia rozrywa ją na wskroś. Po kilkudziesięciu godzinach nieprzyjemnego, ciągłego spadania szarych
kropel z nieba, kropel wzmocnionych tęgim, wszędobylskim wiatrem, kropel małych
a niewrażliwych, człowiekowi zaczyna się zdawać, że to pada w jego głowie, że
rwące strumienie deszczówki zalewają mózg, że wypłukują ostatnie chęci do
życia, do wysiłku, do bycia Kimś.
Tak,
ten biedny, ten wymęczony człek marzy tylko o tym, by gdzieś się skryć, żeby
nie słyszeć wisielczego chichotu wiatru, żeby to złowrogie kap kap, które
obsesyjnie terroryzuje powtarzalnością swojego istnienia, w końcu zamilkło.
Umęczony, oj tak, deszczem umęczony, zasypia - zasypia w środku dnia.
Puerto Aysén, 9 rano w okolicach mojej szkoły.
I jeszcze z cyklu moje prawdziwe spojrzenie na deszcz: nie ukrywam, że autora w powyższej blogaskowej nocie z lekka poniosło, nie do końca lirycznie... Aczkolwiek są tu i też tacy, co niesamowicie smęcą z powodu owych kropel małych a niewrażliwych...
No comments:
Post a Comment